Quidlibet
Maciej Rybiński

Byłem wasalem

Naukowe zasady funkcjonowania polsko-ludowego feudalizmu określił profesor Jan Balcerek z warszawskiej SGPiS, za podstawowe jego cechy uznając istnienie nomenklatury partyjnej, rezerwy kadrowej inwestytury już z przymiotnikiem feudalna. Są to naturalnie zasady umożliwiające sprawowanie władzy i jej utrzymywanie już nie tylko przez partię jako taką, ale przez grupę ludzi w partii, a i poza nią – związanych wspólnotą interesów. Jak każda tego rodzaju niedemokratyczna struktura, komunistyczny feudalizm w Polsce wytworzył własną, odrębną obyczajowość, której ocierając się o rodzime wasalstwo, a i sam poniekąd będąc nieświadomie wasalem, miałem okazję się przyglądać.

W świat wasalstwa wszedłem, jak to normalnie bywa w feudalizmie, drogą dziedziczenia, w roku 1968. Wczesną wiosną tegoż roku, wskutek słusznego oburzenia klasy robotniczej spiskiem syjonistyczno-kosmopolitycznym poddany zostałem pierwszej w życiu weryfikacji i zgodnie z hasłem „studenci do nauki, szczotka do zębów” przedwcześnie zakończyłem karierę słuchacza filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.

Ponieważ udział mój w zajściach i rozruchach ograniczał się do stania z opaską na rękawie w bramie Uniwersytetu i sprawdzania legitymacji – moim szefem, czyli naczelnym bramkarzem był Janusz Korwin-Mikke, znakomity dziś, choć kontrowersyjny, jak się to określa, publicysta – oraz do wzięcia w pysk od rozjuszonego przedstawiciela aktywu, który ruszył na mnie u stóp balkonu Pałacu Kazimierzowskiego na oczach podziwiającego zdecydowanie klasy robotniczej Senatu, próbowałem się jeszcze ratować odwołaniem i tak trafiłem na rozmowę do nowego rektora, profesora Rybickiego, dziś podsekretarza stanu w ministerstwie Bez Teki. Była to jedna z najbardziej niemiłych – obok rozmowy 13 grudnia 1981 roku w Komendzie Dzielnicowej MO przy ulicy Opaczewskiej – rozmowa w moim życiu. Właściwie jeszczem gęby nie otworzył, a już spojrzawszy w zimne, rybie oczy Jego Magnificencji wiedziałem, że nic z tego. Ten rektor nie został powołany, by bronić studentów przed milicją, tylko by bronić socjalistycznej uczelni przed studentami. W dwa dni później miałem w ręku zamiast indeksu wezwanie po odbiór biletu do oddalonej jednostki wojskowej, w którymś z Zielonych Garnizonów, może w Orzyszu, a może w Bartoszycach. Ach, cóż za piękny to był widok na korytarzach Wojskowej Komendy Rejonowej przy ulicy Czerniakowskiej, w pobliżu sławnej „Sielanki”. Na drewnianych, ciągnących się wzdłuż ścian ławach zasiadł kwiat młodzieży z warszawskich uczelni, ale jakże zmieniony. Gdzieś podziała się zwykła arogancja, kancelaryjnej ciszy nie zakłócały pogwarki, żaden niestosowny chichot nie mącił powagi tego sanktuarium Świętego Obowiązku Obrony Ojczyzny. Drzwi, w które wpatrywaliśmy się z szacunkiem i przestrachem wypluwały z niezawodną regularnością kolejnych, pobladłych z dumy i szczęścia rekrutów, szepczących nazwy wprawiające w drżenie ręce i kolana: Morąg, Hrubieszów, Wołów. Wreszcie przyszła kolej i na mnie. Żegnając się w duchu z najbliższymi wszedłem pokornie schylony w drzwi, zza których wyjść miałem z sakramentem pokuty w ręku.

Wnętrze, jak na instytucję wojskową przystało, urządzone było ze spartańską surowością. Na ścianie, przybity jednym, za to solidnym gwoździem wisiał Orzeł Biały w otoczeniu – jeszcze Gomułki i jeszcze Spychalskiego w mundurze marszałkowskim. W kącie stała szafa solidnie pancerna, a przez jej uchylone drzwi mogłem dostrzec napoczętą półlitrówkę, szklankę słusznych rozmiarów i kawałek chleba w przetłuszczonej przebitce maszynowej. Środek pokoju zajmowało zawalone papierami biurko, za którym siedział imponującej tuszy mężczyzna, o czerstwej twarzy podbarwionej lekko fioletem i z rozmarzeniem patrzył w zakratowane okno. Promień słońca padał mu na naramienniki, odbijając na twarzy dystynkcje majora. Chrząknąłem. Ruchem, w którym znać było znudzenie codziennej rutyny, wskazał mi krzesło i zażądał książeczki wojskowej. Podałem mu ją, modląc się w duchu o cud, i oto moja bezbożna modlitwa – bo czyż istnieje większa cnota niż piersią własną zasłaniać Ojczyznę przed zakusami nieprzyjaciół – została wysłuchana. Major Fioletówa otworzył książeczkę, z której wysypały się, włożone tam kiedyś i zapomniane, jakieś stare znaczki pocztowe. Fioletówa obejrzał je starannie i nagle powiedział tonem zgoła prywatnym:

— Jesteście filatelista?

— Nooo, tak – odparłem, niezupełnie zgodnie z prawdą.

— Hmm – zadumał się – a te znaczki są wam potrzebne?

— Nie, skądże znowu – odrzekłem chytrze – to na wymianę.

— Acha – stwierdził lakonicznie, odsuwając szufladę i jednym zręcznym ruchem zgarniając do niej marki pocztowe. I natychmiast odezwał się już tonem oficjalnym, odklepując zwykłą formułę.

— Czy istnieją jakieś przeszkody w odbyciu zasadniczej służby wojskowej?

Zaskoczony, zacząłem się jąkać.

— Boli mnie w krzyżu, łupie w kolanach, a i w boku mam jakieś dziwne kłucia, osobliwie pod wieczór, poza tym...

— Znaczy, istnieją – przerwał mi tonem nie znoszącym sprzeciwu. Odszukał mój bilet, coś na nim napisał i zwrócił książeczkę wojskową.

— Jesteście wolni – powiedział na pożegnanie.

Wyszedłem na Czerniakowską oszołomiony, z niemiłym uczuciem człowieka niepotrzebnego, do którego Władza już drugi raz w ciągu kilku dni odwróciła się zadkiem.

Ten nieoczekiwany obrót rzeczy postawił Rodzinę przed trudnym rozstrzygnięciem, co robić ze mną i moją wolnością. Należało mi znaleźć jakieś zajęcie, a ponieważ Ojciec mój był dziennikarzem sportowym postanowiono i ze mnie zrobić sportowego żurnalistę. I tak, drogą dziedziczenia zawodu zasiliłem szeregi postępowego wasalstwa polskiego.

Najpierw plątałem się pod Dziale Sportowym Polskiej Agencji Sportowej obsługując mecze ligowe koszykówki. Było to najnudniejsze zajęcie w moim życiu. Dopiero gdy przeszedłem do pracy w tygodniku Sportowiec, ocierać się zacząłem o wielki świat wasalstwa. Zaczęło się w grudniu 1970 roku. Dokładnie 18 grudnia, w niedzielę, w dzień po ogłoszeniu przez Gomułkę bodźców i podwyżek. Wyciągnięto mnie telefonicznie z domu i polecono stawić się o godzinie 9 rano na ulicy Senatorskiej, przed siedzibą Ludowych Zespołów Sportowych. Miał tam na mnie czekać ni mniej, ni więcej tylko członek KC PZPR, przewodniczący Związku Młodzieży Wiejskiej, przewodniczący LZS – późniejszy sekretarz KC – Zdzisław Kurowski. Razem mieliśmy się udać do Siedlec, na obchody jubileuszowe jakiegoś ludowego klubu. Po drodze, ze zdumieniem słuchałem – po raz pierwszy w życiu – wypowiedzi najwyższego reprezentanta władz, z jakim się do tej pory zetknąłem osobiście, na temat Onych:

— Boże, Boże – wzdychał członek KC – zupełnie zaskoczony – co Oni wyprawiają. Przecież to się źle skończy. To się musi źle skończyć.

Z tego przygnębienia zatrzymywaliśmy się we wszystkich mijanych po drodze knajpach, a Z. Kurowski chciał koniecznie wywiedzieć się ode mnie, co też sądzę o podwyżkach.

— Cieszę się – odburknąłem wymijająco. W Siedlcach nastroje były zgoła nie jubileuszowe, wystraszeni przedstawiciele miejscowych władz nie ukrywali wcale, że obawiają się, nawet w tej ich zapadłej mieścinie, strajków.

W niewiele dni później redakcja wyznaczyła mi szalone zadanie – kraj był wstrząśnięty krwawą rozprawą na Wybrzeżu, elita władzy rozłamana rozgrywkami wewnętrznymi, a jakiś mędrzec w Centralnej Radzie Związków Zawodowych doszedł do wniosku, iż jedynym sposobem na złagodzenie nastrojów społecznych jest przyznanie po raz pierwszy w dziejach świata nagród im. Michałowskiego – założyciela klubu Warszawianka – wyróżniającym się działaczom sportu robotniczego. Mnie powierzono misję objechania laureatów i zrobienia z nimi wywiadów. Jednym z nagrodzonych był dzisiejszy członek Biura Politycznego KC PZPR, a już wtedy członek KC, budowniczy Polski Ludowej i dyrektor [jednego] z największych zakładów przemysłowych w Polsce – tarnowskich Azotów.

Wywiad był głupi, rozmowa się nie kleiła, trudno mówić swobodnie o jeździe na żużlu, w chwili gdy płoną komitety. Ku mojemu zaskoczeniu Stanisław Opałko zaofiarował się odwieźć mnie samochodem do Rzeszowa, skąd miałem odlecieć samolotem do Gdańska na kolejną rozmowę. Jechaliśmy przez pagórki Rzeszowszczyzny, pogoda była wspaniała, słoneczna i w pewnej chwili Opałko polecił kierowcy zatrzymać się na skraju lasu, proponując mi przechadzkę. Wysiedliśmy, a gdyśmy się oddalili dobrze od samochodu, ten starszy już wtedy mężczyzna, wytrawny działacz partyjny zaczął wypytywać mnie, szczeniaka, stażystę w jakimś sportowym piśmidle o nowe konfiguracje „na górze”, o rozgrywki personalne i o moje zdanie na temat, co przyniesie przyszłość. Z młodzieńczą pewnością siebie przyjąłem tę rolę i nie bez pewnej wyższości powtarzałem Opałce jakieś zasłyszane plotki, wypowiadałem opinie, które on chłonął, ponieważ jego zdaniem stałem bliżej tronu.

Kolejny laureat nagrody Michałowskiego, która odwrócić miała uwagę społeczeństwa – zdaniem chytrusów z ulicy Kopernika w Warszawie – od przelanej krwi, był robotnik ze Stoczni Gdańskiej. (Niestety, nie zapamiętałem jego nazwiska). Kierowca taksówki, z którym jechałem z lotniska na Zaspie obwiózł mnie wokół miasta, pokazując zasłonięty deskami, wypalony Dworzec Główny, spalony Komitet Wojewódzki, ślady kul na murach z taką dumą, jakby to on sam dowodził manifestacją. Do stoczni mnie nie wpuszczono. Z moim laureatem umówiłem się telefonicznie na rozmowę w domu. Nie była to sympatyczna rozmowa, patrzył na mnie jak na głupka i pewnie miał rację. Wyszedłem stamtąd z uczuciem zażenowania i jednocześnie zdziwienia – ten robotnik nie chciał się wcale dowiedzieć ode mnie, co słychać w Warszawie w okolicach Białego Domu, ale i nie chciał mi powiedzieć, co słychać w stoczni. Już w tym momencie należeliśmy do dwóch różnych światów. Ja – wasal, i on – pańszczyźniany.

Z tego krótkiego pobytu w Gdańsku zapamiętałem jeszcze jedną scenę. Do tramwaju, którym jechałem wszedł oficer Ludowego Wojska Polskiego. Dobiegł do przystanku w ostatniej chwili, z brązową teczką trzymaną przepisowo w lewym ręku, zduszany stanął na pomoście. A tramwaj nie ruszał. Zapadła martwa cisza, umilkły wszystkie rozmowy i słychać było tylko pośpieszny oddech oficera, który – zajęty rytmem własnego serca – nie dostrzegł w pierwszej chwili, co się dzieje. A cisza trwała, narastała, aż do bólu w uszach. Motorniczy siedział przygarbiony na swoim zydelku, patrząc gdzieś między szyny, przez otwarte drzwi wlatywał mroźny wiatr. I nagle oficer pojął, przygarbił się i ciężkim, zupełnie niewojskowym krokiem wysunął się z wagonu. Drzwi się zamknęły, tramwaj ruszył, ludzie zaczęli znów ze sobą rozmawiać, a ja pojąłem straszliwą potęgę milczenia, groźniejszego od skandowanych okrzyków.

Tymczasem feudalizm, symbolicznym gestem Gierka zjadającego robotnikowi stoczni szczecińskiej śniadanie wchodził w swoją najbardziej rozpasaną fazę. La belle epoque rozwiniętego socjalizmu, gdyśmy – Postępowe Wasalstwo Polskie – przeżerali Ojczyznę pobekując z lubości. Nigdy przedtem sama istota feudalizmu nie była wyraźniej i głośniej propagowana niż wówczas, gdy oficjalne recepty propagandowe zalecały wyniesienie do rangi cnoty dziedziczenia zawodów, a co za tym idzie, pozycji społecznej. Syn górnika powinien być górnikiem, hutnika – hutnikiem, chłopa – chłopem, a syn sekretarza jeśli już nie sekretarzem, to przynajmniej profesorem zwyczajnym i laureatem Nagród Państwowych. Gierek podróżował po kraju obcałowując ręce kobiet, które wychowały sześciu synów i wszystkich na górników albo przynajmniej żołnierzy zawodowych. Natomiast obydwaj synowie Gierka, rok po roku otrzymali Nagrody Państwowe za wybitne zasługi położone na niwie.

Przewodniczącym Komitetu Nagród Państwowych był wówczas profesor Janusz Groszkowski, zaszczuty potem przez pewnego Węgra, agenta KGB, cieszącego się w PRL absolutną bezkarnością. Ale to inna historia. Gdy w rok po Adamie Gierku do nagrody zgłoszono jego młodszego brata, w Komitecie powstała dyskusja, nawet nie nad zasadnością przyznania nagrody, ale nad komentarzami, jakie w społeczeństwie musi wywołać taki zbieg okoliczności. I Komitet doszedł do wniosku, że jest w sytuacji bez wyjścia – nikt nie ośmieli się głosować przeciwko gierkowej latorośli. W zasadzie był tylko jeden człowiek, który mógł zapobiec propagandowo niekorzystnej koincydencji – sam Gierek. Trudnej misji przekonania I sekretarza, że nie wypada zbyt faworyzować dzieci podjął się sam Groszkowski. Odwiedził (jak to nazwać?) towarzyszostwo Gierków w ich willi w Konstancinie i tam, popijając herbatkę, w trakcie towarzyskiej pogwarki wykrztusił:

— Towarzyszu sekretarzu, tak się złożyło, wiecie, że do nagrody państwowej zgłoszono obu waszych synów, więc trzeba to by jakoś może rozstrzygnąć, bo tak obaj...

Gierek zamyślił się, rozjaśnił, spojrzał na małżonkę i rzekł:

— Widzisz, Stasiu, ciężkie mieliśmy życie, ale za to dzieci udały się nam nadzwyczajnie.

Groszkowski dopił w milczeniu herbatę. Nagrody przyznano.

I tak to szło w dół, szczeblami, każdy, kto mógł, korzystał z przywilejów, jakie dawało wasalstwo, pod warunkiem, że wierne i bezwarunkowe. I ja tam byłem, miód i wino piłem, załatwiałem pralki automatyczne, zniżki celne na samochody, zezwolenia na wwóz literatury emigracyjnej, ale przede wszystkim jadłem, piłem i popuszczałem pasa.

W Białymstoku, podczas Igrzysk Młodzieży Szkolnej spotkałem się znów z Kurowskim, już I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego, przysłanym tu wykańczać tak zwaną mafię białoruską i zakładać własną. To już nie był ten wystraszony Kurowski z podróży do Siedlec, to już nie był skromny wasalik żywiący się resztkami z pańskiego stołu. To był już feudał całą gębą, łaskawy pan, dobroduszny i wesoły. Kilkanaście osób uczestniczących w tej imprezie dla młodzieży, trzymanej pod namiotami i żywionej z kotła dostało osobiste zaproszenie od Kurowskiego na wspólny wieczór – kilku dziennikarzy, kilku artystów biorących udział w imprezach towarzyszących. Wsadzono nas w autokar i wywieziono do jakiejś leśniczówki, na wielogodzinną ucztę, której ozdobą była dziczyzna, wędzone węgorze i bimber, pędzony osobiście przez leśniczego na potrzeby Komitetu Wojewódzkiego.

A takie imprezy, bankiety, konferencje prasowe z upominkami odbywały się w Polsce codziennie. Świadczono sobie usługi wzajemne, ugoszczeni żurnaliści roztaczali tęczowy obraz Polski lepszej, niż nakazywały to dyrektywy Wydziału Prasy.

Dochodziło do sytuacji żenująco bezwstydnych. W znanym wszystkim brydżystom Pińczowie (to tam, gdzie świta) zawieziono nas nad jakiś staw, zarybiony przed trzema laty przez miejscowe koło wędkarskie, ogrodzony i pilnie strzeżony. Przez te trzy lata nikt w stawie nawet nie umoczył haczyka. Nad stawem oczekiwali na nas wędkarze ze sprzętem, każdy otrzymał przydziałowego wędkarza i rozegraliśmy zawody w łowieniu ryb. Osobisty wędkarz zakładał robaka na haczyk, uczestnik konkursu zarzucał wędkę i po paru sekundach wyciągał dorodną rybę, którą natychmiast ważono, zapisywano wagę do karty i przekazywano żonie wędkarza, czekającej z nożem. Wędkarzowa rybę skrobała i natychmiast smażyła na rozstawionych turystycznych kuchenkach gazowych. Między mną a moim wędkarzem z przydziału odbył się następujący dialog:

— Przepraszam, czy nie ma pan ochoty na kieliszek wódki?

— Owszem, a co?

— Bo nam powiedzieli, że dziennikarze lubią się napić i przykazali, żeby każdy miał ze sobą pół litra i kieliszek.

Była to najbardziej niesmaczna wódka, jaką piłem w życiu.

Znacznie później, kiedy blask sukcesu przygasł, pojawiły się kolejki po mięso i sklepy komercyjne, miałem okazję być w pewnych zakładach mięsnych. Dyrektor poczęstował nas kiełbasą prosząc, byśmy zgadli, jaki to gatunek. Nikt nie zgadł, bo to była zwyczajna, tylko przygotowana ściśle według receptury z przeznaczeniem dla bufetu w miejscowym komitecie.

Ostatek mojej kariery w dziennikarstwie sportowym odbywał się w Dzienniku Ludowym, organie sojuszniczego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. Naczelny Komitet ZSL to miłe miejsce, w którym mali ludzie załatwiają swe drobne interesy, a osobista pozycja i awans zależy od tego, kto i z kim jeździ na polowania. Brak jakichkolwiek możliwości decyzyjnych – nawet o wyjazdach zagranicznych działaczy Stronnictwa czy dziennikarzy prasy ludowej decyduje komisja KC – korytarzami snuje się tam nuda, rozpraszana jedynie czasami przez wiceprezesa, poetę ludowego Józefa Ozgę – Michalskiego, specjalistę od porównań mogących konkurować jedynie z machejkowymi. Sam na jakimś spotkaniu, na którym z polecenia zwierzchności pełniłem rolę frekwencji, słyszałem jak Ozga krzyczał: Płomieniem naszych serc roztopimy lody zimnej wody i w tej wodzie ugotujemy bombę atomową na twarde jajko nie pozwalając, by nasi przeciwnicy w dymach wojennych wędzili swoje półgęski ideowe. Jest to zupełnie autentyczna wypowiedź polityka – inna rzecz, iż nie całkiem trzeźwego.

Ta oaza figuranctwa, wioska patiomkinowską politycznego krajobrazu PRL, była całkiem solidnie umocowana w systemie feudalnym. Zaczynając od marszałka i prezesa Stanisława Gucwy, któremu nie zaszkodziło nawet ujawnienie oszustw wyborczych i machlojek jakich dopuścił się na Nadzwyczajnym Kongresie już w czasach „Solidarności”. Tajemnica jego pozycji jest prosta – żona Gucwy i żona Barcikowskiego są rodzonymi siostrami. Podobnie mój naczelny redaktor, Piotr Ziarnik, który karierę zaczynał w Polskiej Agencji Prasowej i o którym jego ówczesna szefowa, Mincowa powiada w książce Teresy Torańskiej Oni, jak o użytecznym głupcu, został naczelnym redaktorem w związku z korzystnym zamążpójściem córki, wydanej za syna Jaroszewiczowej z pierwszego małżeństwa. Ziarnik uwielbiał popisywać się przed podwładnymi parantelą, a jego ulubionym powiedzeniem było:

— Piotr mi mówił...

Obsypywany wszystkimi możliwymi orderami, nagrodami dziennikarskimi, zaszczytami, spławiony został krótko po Piotrze.

To niezależne stronnictwo, w którym kandydaci na wszystkie stanowiska zatwierdzani są przez sekretariat KC, które nie zdobywa się na głos protestu, gdy wydział prasy sojuszniczej partii beszta jego organ za zamieszczenie nie dość prawomyślnego artykułu jest wasalem zbiorowym. Ale tylko w stolicy. Na prowincji warszawski wasal, który się tam wybrał, staje się udzielnym feudałem, odbierającym wiernopoddańcze hołdy. Opowiadał mi jeden z kolegów redakcyjnych, towarzyszących marszałkowi Gucwie salonką do Szczecina, że pociąg przyjechał o 5 rano, ale marszałek zakazał budzić się przed ósmą. Wobec tego władze wojewódzkie stały na peronie przez trzy godziny czekając, aż kolega marszałek się wyśpi. Podczas tejże podróży Gucwa wypytywał dziennikarzy, czy najniższą rentę dla rolników ustalić na 500 czy na 600 złotych. Gucwa był zdania, ze 500 zupełnie wystarczy. Podczas rozmowy jedzono kanapki z kawiorem i popijano Sauterne. To, że Gucwa i Barcikowski są szwagrami, to nie jest żaden wyjątek. Każdy w elicie władzy jest do kogoś podłączony, łańcuszki wasalne są nieraz pokręcone i zagmatwane, toteż zawsze, w towarzystwie, zupełnie na miejscu i eleganckie było pytanie:

— Powiedzcie, czyj to właściwie jest człowiek?

Taka wiedza, jak znajomość heraldyki, nobilituje i ułatwia bezbłędne poruszanie się w korytarzach władzy, korzystanie z przywilejów pośrednich i bezpośrednich. Czasami umożliwia nam nawet puszczenie w ruch tak zwanej plotki samorealizującej się. Do tego sprytnego zabiegu trzeba mieć wyczucie i przewidzieć, kto pójdzie w górę. Trzeba wtedy rozpuszczać o sobie pogłoski, że się jest człowiekiem nowej gwiazdy na firmamencie układu wasalnego i po pewnym czasie, po uporczywym utrzymywaniu, że tak jest istotnie, plotka sama się realizuje. Zostajemy wasalem wybranego feudała nawet, gdy nie widział nas na oczy. Tak doszło do adopcji kilku moich znajomych, co zmilczę z litości, bo to było na poprzednim etapie.

A mnie system wasalny odrzucił. Z Dziennika Ludowego przeniosłem się do tygodnika studenckiego ITD, z którym wcześniej jako felietonista współpracowałem. Wkrótce zdarzyło mi się napisać tekst, uznany za obrazę samego towarzysza Edwarda. Naczelny wezwał mnie ze łzami w oczach by mi powiedzieć, że tego się po mnie nie spodziewał.

— Przecież jesteś człowiekiem Gierka – rzekł – jak mogłeś to zrobić?

W ten sposób i ja wreszcie dowiedziałem się czyim jestem człowiekiem. Szefowi polecono wyrzucić mnie z pracy, czego nie zrobił i za co do dziś jestem mu wdzięczny. Ale odebrano mi przywilej bycia wasalem pod własnym nazwiskiem i musiałem odtąd wasalić pod pseudonimem. I już jako wasal tych, którzy mnie w tym zabawnym podziemiu przechowywali. Ale to już inna opowieść. Ja zaś czasami rozglądam się ze zdumieniem wokół siebie, z niedowierzaniem konstatując, jak wielu jest ludzi, którzy zostawiwszy wszystko w Polsce to jedno na Zachód wywieźli – przywiązanie do systemu wasalnego.

1985-11-03
Pogląd – dwutygodnik Towarzystwa Solidarność 21/94